Powiało październikiem. Pierwszymi rdzawymi liśćmi, zapachem dojrzałych jeżyn i ptasią ciszą. Z kuchni dobiega brzdęk ostatnich powidłowych słoików, a za oknem tli się wspomnienie bocianiego gniazda. Jesień zapukała do drzwi i nieproszona owiła pokój nocnym, zimnym powietrzem. Niezawodna pierzasta kołdra ratuje zmarznięte stopy. Przychodzi ranek, a razem z nim świadomość rychłej wyprowadzki. Tej jesieni, jak żurawie z pobliskiej łąki, odpuszczam rodzinne gniazdo. Trochę się cieszę, trochę się boję. Uczelnianych wyzwań, braku głosu Mamy wpadającego wprost w ucho. Rozłąka boli trochę jak zdzieranie przyschniętego plasterka. Może nawet ciut bardziej.
Pamiętam to jak dziś, jak jechałam do Poznania po raz pierwszy na studia. Mama się ze mną nie pożegnała, bo tak bardzo się popłakała, że nie była wstanie tego zrobić. ❤
OdpowiedzUsuń